Nicea — rozgrzany prolog
Nicea. Perła Lazurowego. Miasto, gdzie błękit Morza Śródziemnego spotyka się z surowością Alp Nadmorskich. Gdzie cisza porannego espresso na tarasie sąsiaduje z wieczornym zgiełkiem promenady Anglików. Miejsce pełne kontrastów — cichego luksusu i artystycznej nerwowości.
Spodziewaliśmy się dobrej pogody, ale 33°C zaskoczyły nawet najbardziej optymistycznych z nas. Na szczęście willa z basenem czekała gotowa, a skok do wody szybko stał się naszą rutyną po trasie.
Dzień 0 — rozjazd i pierwsze wrażenia
Piloci z częścią rowerów dotarli dzień wcześniej Boneshakerbusem. Grupa główna ląduje o poranku. Lotnisko w Nicei to jakieś 10 minut jazdy do willi — szybkie zameldowanie, krótki briefing i w drogę. Pierwszy dzień to lekki rozjazd po lokalnych drogach — dziś chodzi o klimat. Śródziemnomorski asfalt, zapach lawendy i lekka nutka ekscytacji tym, co przed nami.
Dzień 1 — Śladami Jamesa Bonda
Na rozgrzewkę klasyk: Col d’Èze i Col de la Madone. Wspinamy się przez Grande Corniche — legendarną, wijącą się nad klifami drogę z Nicei do Monako. To tu James Bond, w wersji Brosnana, uciekał w „Goldeneye”. To też trasa czasówki podczas finałowego etapu Paryż–Nicea. Kręte serpentyny, skały zawieszone nad morzem.
Po powrocie — obowiązkowy przystanek w jednej z przesadnie eleganckich knajpek przy Promenade des Anglais. Trochę dla klimatu, trochę dla klimatyzacji.
Dzień 2 — we mgle
Col de Vence. Równy, uczciwy podjazd. Taki, co nie oszukuje — nachylenie stabilne, krajobrazy jak z katalogu. Tyle że wilgotność jak w dżungli. 100%. Koszulki lepią się do ciała, okulary zaparowane od wewnątrz. Ale jest w tym jakaś poetyka — jakbyśmy jechali przez mleko.
Dzień 3 — rege w Cannes
Dzień z zupełnie innej bajki. Zamiast w góry, wzdłuż wybrzeża — do Cannes. Mijamy jachty, których wartość można by przeliczać na mieszkania. Po drodze śmieszki, plaże, lekkie interwały. Na miejscu kawa i lody przy hotelu Martinez. Na spokojnie, 100% Lazurowego.
Wieczorem — krótki spacer po Monte Carlo. Miejsce, gdzie nawet światła drogowe błyszczą bardziej.
Dzień 4 — Cime de la Bonette, czyli "mała" niespodzianka
Zanim jednak ruszamy — kawa w Cafe du Cycliste. Kto był, ten wie: dębowe stoły, kolarskie bibsy suszące się na haczykach, espresso w ceramice V60. Było epicko. Serio.
Tego nie było w programie. A przynajmniej nie oficjalnie. Z okazji, że mieliśmy Boneshakerbusa, podjeżdżamy do Saint-Sauveur-sur-Tinée i stąd atakujemy Cime de la Bonette — 2802 m n.p.m. Najwyższa przejezdna droga w kontynentalnej Europie. Monument. Legenda.
Dzień 5 — piknik na Col de Vence
Po Bonette należy się chwila wytchnienia. Krótka, 60-kilometrowa rundka i Col de Vence — tym razem od drugiej strony. Na szczycie piknik. Nic więcej nie trzeba.
Dzień 6 — Etap przyjaźni: Col de Braus i Col de Turini
W nogach pięć dni jazdy, ale w oczach nadal głód widoków. Dziś klasyk: Col de Braus i Col de Turini — ten sam, gdzie zimą ścigają się kierowcy rajdu Monte Carlo. A my… spotykamy Jana Tratnika z Red Bull–Bora–Hansgrohe. I kolumnę 20 Ferrari. Oni, jak my — grupą, przez góry. Tylko z nieco innym napędem.
Epilog — Lazurowy sen
Wyjazd inny niż wszystkie. Lśniące samochody, willa z basenem, żar z nieba. Ale też asfalt pod oponami, pot na plecach, espresso wypite na stojąco. Lazurowe w klimacie, boneshakersowe w duszy. Było wyjątkowo. Na rowerze i poza nim.